Ten, kto nie jest zajęty przychodzeniem na świat, jest zajęty umieraniem.
—Bob Dylan
W zwykły dzień, po porannym spacerze, siedząc w mieszkaniu, nie wspominając żadnego szczególnego zdarzenia, nie rozważając żadnego szczególnego szczęścia lub nieszczęścia, a jeśli cokolwiek wspominając lub rozważając to nie dłużej i nie dogłębniej niż zazwyczaj, można umrzeć. Doskonale.
1./
— Salwador!
Usłyszał wołanie, ale nosem był w misce. Wąchał jeszcze w lewo, może się przykleiło i gotowe jest na węchowe odkrycie coś, coś, coś tu takiego… Nie było nic. Chyba. Światło słonecznego dnia, wpadające przez okno za zlewem, wypełniało szczupłą trumnę kuchni.
— Salwador! No chodź tu!
Nie miał szans na dokończenie obwąchiwania. Cóż miał począć, biedactwo? Liznął na lewo na wszelki wypadek, szybciutko, już jednocześnie tułów odchodził mu w stronę dużego pokoju. To stamtąd pies usłyszał przed chwilą nawoływanie, które dobiegło do niego przy misce ustawionej na podłodze koło lodówki. Przez sekundę, w oko psa wpadł promień różowego światła. Może słoneczny blask odbił się od pustej butelki po barenblucie, która stała na parapecie? Pies jęknął z zaskoczenia i natychmiast otrząsnął się aby zniwelować popromienny szok.
Rug siedział z nogą na nogę w cierpliwym fotelu. Starszy pan. Suchy, poważny mężczyzna o długiej i surowej twarzy, w stalowo-szarych wełnianych spodniach, pod krawatem i w kapciach. Pies podszedł do stóp Ruga, zerknął na jedną rękę i drugą, zerknął w górę, w szczupłej twarzy szukał oczu. Rug wahał się przez moment.
— Salwador! Idź na miejsce!
Poczłapał do czarnej dziury przedpokoju na swoje legowisko. Ułożył się u Pana Boga za piecem na zatłuszczonym, stłamszonym kocyku i już prawie spoczął zrezygnowanym łbem na łapy, a tam znowu:
— Salwador!
Zerwał się z łoża. Szybciej niż poprzednio, ruszył ostrożnym truchtem po zbyt śliskim dla psich łap parkiecie i kontrolowanym, końcowym poślizgiem znów znalazł się u stóp Ruga. Sprawdził minimalnym zerknięciem czy Rug nie ma w rękach czegokolwiek do jedzenia. Pies wiedział, że nie ma – bo gdyby miał, to już od framugi drzwi, jeśli nie wcześniej, wyczułby jedzenie nosem – a nie czuł niczego. Mówiąc ściśle, niczego oprócz transcendentalnej mgiełki wczorajszego schabowego. Rug jadał tylko raz dziennie, wieczorem, i tylko wtedy karmił psa. Taka psia dola, psiakrew. Gotowy na wszystko, merdnął grzecznym ogonem oraz wykonał elegancki siad.
— Rug! — szczeknął obecnie z entuzjazmem.
— Salwadorze, coś ci powiem ważnego — powiedział Rug.
2./
— Salwador!
Nic.
— Salwador! No chodź tu!
Przyszedł. Dopiero za drugim razem. To dziwne, pomyślał Rug, tzn. pomyślałem ja. To dziwne, pomyślałem, bo kiedy siedzę w mieszkaniu sam (nie licząc psa), to pies przychodzi od razu gdy go zawołam. No, może zaglądał do miski i się tam zamyślił nosem. Jak wiedzą każdy pies i każdy człowiek znający się na swoim canis familiaris, u psa nos wygrywa z uchem.
U człowieka, stwierdziłem sobie na marginesie, drapiąc się po policzku i jednocześnie zauważając że zapomniałem się dziś ogolić, z uchem i nosem zawsze wygra oko, choć kłócą się na ten temat behawioryści z fachowcami od psychologii poznawczej. Pamiętam, jak pewnego razu, to było chyba w osiemdziesiątym ósmym, przyjechał taki jeden chudy biolog ewolucyjny ze Stanów, gdzie studiował z Mandlerem, na nasz uniwersytet… Zaraz. Może w osiemdziesiątym siódmym? A, nieważne. Po pierwsze, czas już przestać liczyć czas kalendarzowym schematem. A po drugie, czas już w ogóle się nie liczy. I w ogóle wszystko jedno. „Ciągle to jutro, jutro i znów jutro, wije się w ciasnym kółku od dnia do dnia, aż do ostatniej głoski czasokresu, a wszystkie wczora to były pochodnie, które głupocie naszej przyświecały w drodze do śmierci. Zgaśnij, wątłe światło!”, zaintonowałem sobie po szekspirowsku na poprawę humoru, ale zrobiło mi się od tego jeszcze gorzej. Próbując złagodzić gorzki smak u ustach mlasnąłem i przełknąłem ślinę. Ewolucja-szmucja, pies behawiorystom mordę lizał, a biolodzy niech idą na drzewo.
Patrzył na mnie tak intensywnie, że przerwał mi tok myślenia. Ta moja psina wie, że tak właśnie lubię, prawda? Lubię, gdy patrzy na mnie. Przyjemność sprawia mi wyobrażanie sobie, że ten mój dozgonny, włochaty towarzysz o zawsze mokrym nosie nie widzi mnie wdowca, ojca, dziadka, Polaka, obywatela, doktora docenta habilitowanego, aktywnie obserwowanego pacjenta z podwyższonym swoistym antygenem sterczowym, krytyka literackiego na emeryturze. Emerytura? Eufemizm. Ekskomunika i kapitulacja! Nagłe opiętnowanie społeczną bezużytecznością i zaraz potem zsyłka do krainy grzecznej ciszy na lata obcowania z samym zwiędłym sobą w objęciach fotela niezasłużonego stanu odosobnienia. Zramolały pierdziel, który nie chce wyzionąć ducha. I jego pies. Jego psina: czworonoga biologiczna maszyna zbudowana do wiernego kochania i bycia kochaną. Nie widzi tego, tego wszystkiego, i nie widzi mnie profesora, starego dziecka smutku. Widzi mnie tylko jako, powiedzmy, człowieka. Taką mam nadzieję, tak to sobie wyobrażam. Ecce homo, myśli pies w jakimś niewyobrażalnym psim języku, myślę sobie dalej. Czy psi język wolny byłby od koszmarów języka codziennej mowy, gazet, urzędów, reklamy, blogosfery, mediów antyspołecznościowych, wiadomości tekstowych? Zastanówmy się nad tym innym razem… mówię do siebie. Chyba do siebie w myśli. Czy może powiedziałem to na głos? Bo dobrze słyszę, że mówię takim tonem, jakim czasami mawiałem do studentów. Używając nawet tego samego sformułowania, idealnego do zakończenia dygresji. „Zastanówmy się nad tym inny razem…”
Z reguły, gdy na siebie patrzymy nawzajem, a ja cokolwiek powiem, to on natychmiast „rug!”. A tym razem nie szczeknął. Aaa, przecież muszę na niego najpierw spojrzeć, a dopiero potem mówić. Jako że on teraz ani mru-mru, to znaczy, że przemówiłem do niego najpierw, a spojrzałem dopiero po sekundzie. Tak? Spróbujmy jeszcze raz.
— Salwador! Idź na miejsce!
Poczłapał niechętnie do naszego wąskiego przedpokoju i zniknął tam. Walnął się na barłóg, usłyszałem. Odczekałem chwilkę, wziąłem wdech, i znowu:
— Salwador!
Chyba trochę mi zaschło w gardle. Nie zawołałem go tak głośno, jak było moim zamiarem. Ale i tak przyleciał natychmiast. Już od wejścia patrzyłem na niego. Siadając, zanim spojrzał mi w oczy, zerknął mi na ręce, tak na szybkensa, ale nie przegapiłem tego.
— Salwadorze, coś ci powiem ważnego — oznajmiłem mu, jednocześnie po raz pierwszy chyba zauważając, że gdy mówię do niego, to o!, zawsze w wołaczu. Ale jak go wołam, to nie.
— Rug! — szczeknął krótko i niegłośno.
No. Już lepiej. Tak ładnie, tak ciągle patrzył mi teraz w oczy. Dobry pies.
— A Słowo ciałem się stało — oznajmiłem — i mieszkało między nami.
— Rug! — szczeknął głośniej, wstał, kręcił ogonem horyzontalną ósemkę nieskończoności, jakby chciał, tworząc wiry w eterze, wywołać siłę przyciągania między nami, analogiczną do siły grawitacji.
— To najważniejsze słowa kiedykolwiek napisane. Rozumiesz?
Opuścił uszy. Dalej zaglądał mi w oczy. Żeby skupić myśl poprawiłem się w fotelu. Wtedy on od razu ciutek obniżył łeb jak uniżony sługa i, ponownie siadając, oblizał se nos.
— Salwadorze. “Słowo ciałem się stało i mieszka między nami, karmię zgłodniałe ciało słowami jak owocami, piję jak zimną wodę słowa ustami, haustami, wdycham je jak pogodę, gniotę jak listki młode, rozcieram zapachami.” To Tuwim. A u mnie. . . Logocentryzm, Salwadorze, logocentryzm. Logocentryzm to traktowanie słów i języka jako podstawowego sposobu ujmowania rzeczywistości — klarowałem mu, w skupieniu, dalej — Wszystkie teksty Pisma Świętego są inkarnacyjne. A punkt kulminacyjny całej Biblii chrześcijańskiej, „A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas”, wyłania się nam jako najbogatsze w znaczenie logocentryczne zdanie, jakie kiedykolwiek zapisano — poprawiłem okulary, żeby lepiej go zobaczyć, a on zamknął pysk — Rozumiesz?
Nawet nie drgnął. Cisza.
— No, tak. Też widzę tutaj coś niejasnego — powiedziałem półgłosem — Sam fakt, że przetłumaczyliśmy logos z greki jako verbum, czyli po łacinie „słowo”, wskazuje, że coś ważnego zostało zatracone, bowiem λόγος oznacza przede wszystkim „relację” i jest synonimem ἀριθμός, czyli liczby, jak u Platona i pitagorejczyków, prawda? — ciągnąłem dalej — Zwłaszcza pitagorejczyków, tak. Relacja, czyli proporcja. Proporcja, czyli, powiedzmy, harmonia. Harmonia, czyli pośrednictwo lub mediacja. Ja bym tam przetłumaczył: „Na początku była Mediacja”. Tak więc, na przykład, jest napisane „albowiem jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek, Chrystus Jezus, który wydał siebie samego na okup za wszystkich jako świadectwo we właściwym czasie”. Chrystus Mediator.—
Z nadal zamkniętym pyskiem i nadal bez ruchu patrzył na mnie, skoncentrowany. Nadal cisza.
E, tam. Obraz doń ani razu gdy do obrazu gadał dziad, pomyślałem. Lubi się co się ma jak się nie ma co się lubi. Niż nic lepszy rydz. Kit dobry z braku laku. Beggars can’t be choosers. In der Not frisst der Teufel Fliegen. Faute de grives on mange des merles.
Po sekundzie zmiękło mi serce. Nie wiem, czy zrobiło mi się żal psa, czy siebie. I rak ryba na bezrybiu, piesku — pomyślałem — i rak ryba…
— I rak ryba na bezrybiu, Panie Profesorze — odpowiedział Salwador — I rak ryba.
Zdębiałem. Bardzo, bardzo zdziwiłem się że nie zdziwiłem się że mój pies do mnie gada ludzkim głosem i, co więcej, odpowiada na myśl moją w mojej głowie.
Poczekałem.—
Nie zaproponował żadnego dalszego komentarza.
Poczłapał z powrotem w stronę przedpokoju. Gdy mój wyimaginowany lub, sam już nie wiem, prawdziwy pies zniknął mi z oczu, nastąpiła cisza. Wielka cisza, i wielka jasność, i moja ręka zdjęła mi niekonieczne okulary i rozpięła niepotrzebnie zapięty kołnierzyk. I zsunęła mi się noga z nogi i obie stopy dotykały podłogi i ciało moje chciało usadowić się wyżej w fotelu, z plecami bliżej oparcia. I czułem ciepło i spokój i piękny zapach i siedziałem bez ruchu i już wiedziałem że to już. I wziąłem mały wdech bo chciało się powiedzieć że jestem gotów, ale nie mogłem bo tym razem całkowicie zaschło mi gardle. I wstrzymał się we mnie dech i oddałem go westchnięciem. I byłem gotów na koniec zmysłów i chciałem się rozpłynąć i nie było czasu i dalej niczego już więcej nie dałbyś rady człowieku opisać słowami.
KONIEC